Szumada Michał
Шумада Михайло
1941-06-01
Ruda Żurawiecka, 22-680 Lubycza Królewska, powiat Tomaszów Lubelski
Wspomnienia
CZY BĘDZIE SŁOŃCE W TYM ROKU

Wczesna wiosna 1946 roku. Noc. Ja i moje siostry śpimy kamiennym snem, ale śpimy ciepło ubrani, na nogach mam ciepłe buciki z cholewkami. Nagle budzi nas pełen trwogi głos mamy: „Dzieci wstawajcie, Polacy napadli!”. Pokonując silne przemęczenie automatycznie wstaliśmy z pościeli, podświadomie przeczuwając jakieś zagrożenie. Taty nie było. Być może starał się uratować ostatnią krowę, bo konia już wcześniej nam ukradli.

Noc była ciemna, choć oko wykol, z trudem można było rozpoznać kontury sąsiednich chat. Mama chwyciła jakiś pleciony koszyk z żywnością, dwuletnią córeczkę Wirę wzięła na rękę i mnie, pięcioletniego kozaka, złapawszy za dłoń, ruszyła naprzód. Obok niej biegła jej najstarsza córka – ośmioletnia Stefcia, przytrzymując w ręku swoją niewielką poduszeczkę.

Ciemności nocy pochłaniały dosłownie wszystko, nawet drogi nie było widać, ale mama znała na pamięć wszystkie zakamarki rodzinnej wsi, którą szybciutko biegiem opuściliśmy. Za wsią skręciliśmy w prawo, zbiegając na jakieś błotniste pole. Podążaliśmy na wschód, w kierunku Machnowa. Sen powoli odchodził i oczy lepiej już rozpoznawały kontury opuszczonej wsi i tenetejskiego lasu na horyzoncie. Co i rusz oglądałem się za siebie próbując dojrzeć, co się tam dzieje i przed jakim potworem tak uciekamy. Zagadkowe straszydła nieprzeniknionej nocy na wskroś przenikały całe moje dziecięce jestestwo.

Gdzieś daleko na zachodzie, za horyzontem wystrzeliła w niebo jasna łuna palonej chaty, co było oczywistym dowodem na to, że „złoczyńcy nadchodzą”. Nagle odbiły się echem głuche wystrzały broni palnej, które miejscami poszły całymi seriami. Było to dla nas zdarzenie bardzo niezwykłe i budzące lęk, jednakże całkowicie bezpieczne, gdyż zdążyliśmy już odbiec dość daleko od wsi i kule do nas nie dolatywały. Oprócz dźwięków strzelaniny moją uwagę absorbowało nowe zjawisko: na niebie pojawiły się niezwykłe fajerwerki. Niezwykłe, ponieważ ich ogniste trajektorie nie wzbijały się poziomo w niebo, ale wielkim łukiem przelatywały nad wioską, żeby upaść w tenetejskim lesie. Były to ładunki zapalne karabinów, które swój śmiercionośny lot znaczyły dobrze widzialnym ognistym światłem. Owe latające, ogniste punkty nie były, rzecz jasna, w stanie rozświetlić mroków nocnego nieba.

Przeprawialiśmy się z trudem na wschód, przez grząskie pole ukraińskiego czarnoziemu. Przerwany sen dzieci domagał się swoich praw, zmęczone ciało pragnęło odpoczynku, a my cały czas uciekaliśmy na oślep, bez celu, bez pocieszenia, bez nadziei. Wydawało się nam, że trafiliśmy do jakiegoś nienaturalnego, wrogiego królestwa Hadesu, w którym nieprzerwanie panuje strach, pesymizm, trwoga i nieskończona ciemność. Jak można żyć w takim strasznym królestwie? – pytałem sam siebie i nie znajdowałem odpowiedzi.

Niespodziewanie wynurzyła się z ciemności jakaś groźna postać nieznanego człowieka. Prosto z lasu kierowała się w stronę Wierzbicy. Był to wysoki, przysadzisty mężczyzna i, jak mi się wydawało, bez broni (być może miał krótką). Zobaczywszy, że prawie po kalana ugrzęzłem w błocie i nie mogę sam z niego wyjść, nieznajomy wyciągnął mnie z grzęzawiska i postawił na suchszym miejscu. Wówczas egoistycznie zawołałem, że jeden mój but został w błocie. Nieznajomy i tym razem nie pozostawił mnie samemu sobie. Odnalazł but i podał mi go. Wówczas spytał mamę: „Z Rudy uciekacie? Są tam Polacy? Ilu ich?” Nie otrzymawszy zadowalających informacji nieznajomy szybko się oddalił i przepadł w mrokach nocy. Wtedy nabrałem przekonania, że nie tylko złe duchy można spotkać nocą. Zdarzają się i dobrzy ludzie. Mama powiedziała, że nieznajomy, to pewnie „ukraiński partyzant”. Teraz moje myśli krążyły wokół tego „partyzanta”. Koniecznie pragnąłem się dowiedzieć, czym się zajmują owi „ukraińscy partyzanci”.

Uparcie człapaliśmy za mamą, zmęczenie nas silnie wyczerpywało, a końca naszej podróży nie było widać. Zdawało mi się, że pół mojego życia minęło w tej ciemności. Zatęskniłem za słońcem, którego nie było i które chyba nigdy już nie wzejdzie. Jak ciężko żyć bez słońca! Żeby rozwiać swoje wątpliwości z iskierką nadziei spytałem mamę: „Czy w tym roku zobaczymy jeszcze słońce?” – „Zobaczymy, i to już jutro! – pocieszyła mnie mama…

Jeszcze w nocy doszliśmy do wykopanej w polu jamy, gdzie tato z sąsiadem zorganizowali nam kryjówkę. To właśnie ta jama ocaliła nas od przymusowej deportacji do sowieckiej Ukrainy.


10.IV.2010. Michał Szumada

Tłumaczenie z ukraińskiego Igor Chomyn


* * * * * * * *


TAJEMNICE WIELKIEJ POLITYKI PRZY MAŁYM PIWIE


Wędrując pośród przepięknych krajobrazów przykarpackiego kraju lwowszczyzny zawitałem do rejonowego miasteczka Dolina. Nieopodal rozpościerała się, przyozdobiona zwojami gazociągów, międzynarodowa trasa do Rusi Zakarpackiej, która dalej, przez karpackie przełęcze, prowadziła do Węgier. Był - zastygający w magmie breżniewowskiego komunizmu - rok 1970. Wszędzie panował właściwy radzieckim "porządkom" bałagan, prymitywizm życia gospodarczego, wszechogarniająca apatia i zniechęcenie. Ale gdzie-niegdzie można było zauważyć pierwsze oznaki nowych czasów.

Na granicy z Węgrami stał słup z herbem Związku Radzieckiego i czerwoną gwiazdą. Gwiazdę ktoś przekreślił farbą i przymocował powyżej "tryzuba". Wszyscy podróżni udawali, że nie widzą żadnych zmian (bo tak było wygodniej), „tryzub” wisiał więc sobie spokojnie i długo.

Żeńska część rodzaju ludzkiego szukała rozrywki i pocieszenia w pieśniach: ładnych, dowcipnych, miłosnych; mężczyźni natomiast sensu życia poszukiwali w... szynkwasie. Tam właśnie kipiało towarzyskie i kulturalne życie miejscowej gawiedzi. Poznając niuanse radzieckiego życia, wypadało poznać i ten aspekt jego wesołego istnienia.

Mój szwagier Wasyl ( miał na nazwisko Olesnewycz) jako pierwszy wziął właściwy kurs. Dając przykład innym, pewnie, jak przystało na stałego bywalca, skierował się w stronę bufetu. Rówieśnicy i reszta męskiego towarzystwa ruszyła za nim. Dopiero tam, w kręgu znajomych i przyjaciół, wytworzyła się prawdziwie przyjacielska atmosfera. Tematów do rozmów było niemało, jednakże każdy wiedział, że bajdurzenie o polityce nawet przy piwie jest niebezpieczne.

Niedawno w jednej ze stryjskich jadalni pewien młodzieniec nieopatrznie wyraził swoje przypuszczenia na temat tragicznej śmierci ukraińskiego kompozytora Wołodymyra Iwasiuka. „Jestem pewny, że to robota naszego KGB” - powiedział. Zapomniał biedaczysko, że w Związku Radzieckim ściany mają uszy. I ściany to usłyszały, i owego młodzieńca nikt już więcej nie widział.

Rozumiejąc to towarzystwo miłośników piwa uważnie się pilnowało, aby nie poruszać tematów, które mogą "denerwować władzę". Jednakże znalazł się tam facet o imieniu Mykoła, który nie bał się opowiadać o swoich wspomnieniach, przemyśleniach, wywodach, albowiem z Polską związana była jego wczesna młodość.

„Mężczyzno, młodzieńcze i rodaku! - wykrzyknął Mykoła - ja także pochodzę z Zakierzońskiego Kraju. Polacy nam go odebrali, a nas przegnali do Ukrainy Radzieckiej. Nie potrafię zapomnieć, jakie piekło przeżyliśmy w tej waszej Polsce. Sam pochodzę z jarosławszczyzny. Nasi chłopi żyli spokojnie, nikogo nie zaczepiali, ale Polakom zachciało się zabrać nasze ziemie, a nas, bezbronnych i ograbionych, wygnać na wschód. Nikt nie chciał z własnej woli porzucać swojej ojczyzny i jechać w nieznane, obce strony. Żeby nas zmusić do wyjazdu na Ukrainę, różne polskie bandy co i rusz na nas napadały. Rabowali naszych ludzi, aresztowali i nawet niewinnych ludzi bez sądu zabijali. Grabieżą zajmowały się uzbrojone polskie bandy cywilne, zaś wojsko terroryzowało ukraińską ludność, aresztowało młodych, torturowało na przesłuchaniach i wysyłało do obozów koncentracyjnych. My osobiście przeżyliśmy prawdziwe piekło. Trwało ono nieprzerwanie od 1944 roku do naszego wysiedlenia w 1946 roku. Takimi metodami Polacy zmuszali nas do "dobrowolnej" ucieczki z Polski. Nasi wygnańcy doznali wiele goryczy, krzywd i poniewierań ze strony Polaków.”

O swoim życiu w kołchozowej Ukrainie Mykoła nie chciał opowiadać.

„Pewnego razu (a był to rok 1956), prosto z fabryki, w której pracowałem, zabrali mnie do wojska, dali mundur i odesłali do dywizji pancernej, która formowała się w rejonie Rawy Ruskiej. Jako czołgista miałem obowiązek brać udział w jakiejś operacji wojennej na terytorium Polski. Nie wiedzieliśmy o co chodzi i co z tego wszystkiego będzie. Wkrótce w naszej kompanii zjawił się politruk, wyjaśnił, że Polacy wrogo odnoszą się do Związku Sowieckiego i planują kontrrewolucję, a my na taką antyradzieckość w żadnym wypadku nie możemy pozwolić. Usłyszeliśmy z jego ust takie słowa: „Bracia-Ukraińcy! Dobrze wiecie, jak Polacy krzywdzili was przed wojną i jak was prześladowali już po wojnie. Teraz jest okazja, aby wziąć rewanż i należycie odpłacić wrażym Polakom! Nasza dywizja weźmie udział w rajdzie na Warszawę. Wykonujcie dokładnie rozkazy naszego dowództwa i pamiętajcie: wobec podstępnego wroga musicie być bezlitośni i bezwzględni.

Ale wasz Gomułka uspokoił „buntowników”, pogodził się z Moskwą i do naszej interwencji nie doszło.”


1. VI. 2010 r. M. Szumada


Tłumaczenie z ukraińskiego Igor Chomyn




[ Zamknij okno. ]



Fundacja Losy Niezapomniane. Wszystkie prawa zastrzeżone. Copyright © 2009 - 2010