Pajtasz Włodzimierz, syn Stefana
Пайташ Володимир с. Стефана
1927-02-07
Przekopane, powiat Przemyśl
Wspomnienia

MOJA DROGA DO JAWORZNA

Pożegnawszy się z najbliższymi w domu rodzinnym (Przekopane, peryferie Przemyśla), wyjechałem do Krakowa na ul. Wiślaną do o. Mykoły Deńki, który był duszpasterzem wiernych obrządku greckokatolickiego i zarazem moim dawnym profesorem. Celem mojego przyjazdu do Krakowa było znalezienie pracy i "przeczekanie" akcji "Wisła".

W pomieszczeniach sąsiadujących z kancelarią przebywała pewna kobieta z dzieckiem (żona jednego z partyzantów) i młoda dziewczyna zatrudniona na stałe. Na plebanii byłem od tygodnia. 8 maja 1947 roku udałem się na pocztę z zamiarem wysłania listu do rodziców i przyjaciół z Ukrainy. Plebania tworzyła z cerkwią jedną, wspólną zabudowę. Główne drzwi prowadziły prosto do cerkwi, a gdy ta była zamknięta, to po schodach na prawo - do kancelarii parafii. Podszedłem do głównych drzwi i zadzwoniłem do kancelarii. Otworzyły się drzwi i naprzeciwko mnie wyskoczyło dwóch cywilów z rewolwerami i okrzykiem: "Ręce do góry - rewizja!". Zorientowałem się, że stoi za nimi mitrat M. Deńko i patrzy na mnie. Za księdzem na ścianie wisiał wielki krzyż. O. Dańko zasłonił sobą Jezusa. W tym momencie odniosłem wrażenie, jakby to ksiądz mitrat wisiał na krzyżu. Oprócz o. Deńki w kancelarii znajdowali się interesanci, którzy przyszli w jakiejś sprawie, mianowicie Ołeniak i Małynowśkyj (obaj z Przemyśla) i jeszcze dwóch cywilów (sierżant w cywilu ożeniony z grekokatoliczką oraz jego teść). Ci, którzy trafiali do kancelarii, nie mogli już z niej wyjść, miejsce to można by określić mianem "kotła". Do wieczora znalazło się w nim ok. 20 osób. Nocą wywieziono nas samochodem do budynku milicji (bezpieki) i umieszczono w piwnicach - celach. Wszyscy zostali rozdzieleni. Ja trafiłem do celi, w której byli akowcy i członkowie WiN-u.

Którejś nocy zostałem zabrany na przesłuchanie. Pytano mnie o kontakty z UPA. Byłem bity pięściami i kopany. Rok wcześniej, gdy zostałem aresztowany w Przemyślu, obyło się bez bicia. Nie miałem pojęcia, że tu w Krakowie w innym pokoju została umieszczona moja siostra, która słyszała wszystko, co mówiłem. Oficerowie śledczy niczego się ode mnie nie dowiedzieli. Oficer pytał, czy znam rodzinę Bieganów z Przekopanego. Odpowiedziałem twierdząco. Wymieniłem członków rodziny: Marijkę, Natalkę, Józefę itd., na co śledczy odparł: "Ta Józefa przyjdzie i w oczy ci powie o twoich kontaktach z UPA". Istotnie, była to prawda. Józefa wiedział o mojej pracy na wsi, ale do mnie nie przyszła i nie zeznawała przeciwko mnie. 15 maja wywieziono nas (30-osobową krakowską grupę) do Jaworzna. Byliśmy wiezieni samochodem ciężarowym, mocno ściśnięci. Tam zobaczyłem, że jedzie z nami moja siostra Iryna, która przyjechała do mnie do Krakowa w odwiedziny i trafiła do "kotła".

Na bramie wjazdowej widniał wielki napis: "Centralny Obóz Pracy Jaworzno". Przywieziono nas do jakiegoś baraku, gdzie mały korytarz prowadził do kancelarii, w której należało oddać w depozyt wszystkie rzeczy osobiste. Wchodziliśmy pojedynczo. Czekając w kolejce, słyszeliśmy krzyki, bo w kancelarii bito ludzi. Nie było odwrotu. Wszedłem i ja z małą walizką. Usłyszałem kilka pytań dotyczących personaliów. Zauważyłem, że stało tam kilku żołnierzy rozebranych do połowy (gdyż było ciepło) i trzymających ręce z tyłu. Trzymali w nich sprężynowe i gumowe nahajki. Nagle ze wszystkich stron na moją głowę i plecy posypały się uderzenia i zgiąłem się wpół. Wówczas żołnierze bili mnie gdzie popadło. Nie straciłem przytomności, ale niewiele do mnie docierało. Nie odczuwałem bólu, lecz jedynie dotyk, gdy byłem bity i kopany. Po pewnym czasie wyrzucono mnie drugimi drzwiami na podwórze, gdzie stali już inni pobici. Wszystkich zawieziono do łaźni. Naszą odzież zabrano do dezynfekcji.

Oglądaliśmy ślady pobicia na ciele. Prawdopodobnie miałem ich najwięcej, bo podszedł do mnie wojskowy i zapytał: "Dlaczego masz takie czerwone pasy?". Odrzekłem, że nie wiem, bojąc się udzielić innej odpowiedzi. Wtedy oficer chwycił dwoma palcami moją górną wargę, uniósł ją do góry aż pod sam nos i oglądał, szukając jakiegoś znaku. Później dowiedziałem się, że Niemcy utworzyli taką formację wojskową, która była tatuowana pod wargą. Miałem wtedy niecałe 20 lat.

Niedługo potem poczułem, że moja głowa jest mocno opuchnięta. Gdy wszyscy mężczyźni zostali ostrzyżeni, sformowano całą krakowską grupę i zawieziono do sali nr 3 w baraku 12. W tym długim budynku znajdowały się trzy wielkie sale, w których umieszczonych zostało od 100 do 150 mężczyzn, tak więc w całym baraku było nas ok. 400 osób. W sali, w której znajdowałem się ja, było ponad 20 grekokatolickich księży oraz inteligencja świecka (nauczyciele i farmaceuta).


Codzienne życie

Na dobę dawano nam jedną pajdę chleba - ćwiartki, na śniadanie pół litra czarnej kawy, na obiad chochlę zupy z ziemniakami lub kaszą, ewentualnie grochową, a na kolację pół litra rzadkiej zupy. Chleb trzeba było dzielić według własnego uznania. Wskutek lichego pożywienia więźniowie szybko opadali z sił. Wyglądali jak chodzące szkielety. Po takich dwóch miesiącach pobytu w obozie nie byłem w stanie iść prosto, a nogi ledwo wlokłem po ziemi, gdy zaś trzeba było jedną z nich podnieść, brałem nogawkę spodni w rękę i dźwigałem nogę, bo nie miałem siły zrobić kroku. Ubikacja była jedynym oddzielnym budynkiem sąsiadującym z barakiem, gdzie wszyscy więźniowie chodzili parami "za swoją potrzebą". Nocą korzystali z kubłów, które następnie wynosili. Między barakami było wielkie podwórze, po którym przechadzali się śledczy blokowi i "kapusie". My, więźniowie, również mogliśmy tam chodzić. Gdy czasem jakiegoś śledczego czy wojskowego ponosiła fantazja, wywoływał on ludzi na podwórze i przeprowadzał z nimi "ćwiczenia". Bywało i tak, że więźniowie musieli biegać pojedynczo dookoła baraku, a blokowi stali na rogach i bili gdzie popadnie. Nahajów z rąk nie wypuszczali.

Śledczy prowadzili przesłuchania w wolnych barakach, skąd dochodziły do nas krzyki katowanych. Widziałem przemyślanina Ołeniaka, który po śledztwie leżał na pryczy. Torturowano go prądem po uprzednim założeniu pierścieni na palce. Ze śledztwa więźniowie przynieśli go na noszach. Jeden ze śledczych postawił stół na podwórzu (a było gorąco) i tam, siedząc, prowadził przesłuchania. Mnie zawołał również. Przyszedłem i rzekłem: "Więzień Pajtasz melduje się na rozkaz". Stałem i odpowiadałem na pytania. Dotyczyły one moich kontaktów z naszymi partyzantami. Przekonywałem, że nie miałem z nimi nic wspólnego, że mój dom stał niedaleko policji kolejowej i niemożliwe jest, aby przychodzili do nas upowcy. "Upowcy , rzekłem, ukrywają się gdzieś daleko w lasach i znam tylko ich nazwiska" (tu podałem kilka). Śledczy wybałuszył oczy i zapytał: "A skąd ty to wiesz?". A ja na to, że pisały o tym "Nowiny Rzeszowskie" i zapamiętałem tę informację. "A, my to już wiemy" - odparł śledczy. Udawałem zupełnie niedoświadczonego w tej materii i ów śledczy był przekonany, że mówię szczerą prawdę, więc mi uwierzył. Nawet mnie nie bił. Powiedział tylko: "Ty o wszystkim tak ładnie opowiadasz, ale masz banderowskie serce. Idź." Odmeldowałem się. Później tę rozmowę podpisałem i skończyły się przesłuchania. Świadków, na szczęście, nie było. Chociaż z mojej miejscowości Przekopane w gronie więźniów był Stefan Piszynśkyj i mój sąsiad, Hyczkiewycz, to nikt mnie o nich nie pytał i jakoś zgubiliśmy się w tłumie.


Pierwsza paczka od rodziców

Minęło kilka miesięcy i zawołano mnie z siostrą oraz kilka innych osób do bramy po odbiór paczki-prowiantu. Gdy siostra zobaczyła mnie po raz pierwszy od tak długiego czasu, odwróciła twarz, mówiąc: "nie mogę na ciebie patrzeć. Sama skóra i kości". Rozpłakała się i oddała mi swoją paczkę. Los kobiet w obozie był nieco lżejszy niż mężczyzn. Było ich znacznie mniej i chyba lepiej je traktowano (choć nie mam co do tego pewności).

Nie wszyscy ludzie wytrzymywali głód i tortury, więc umierali. Widziałem, jak w kocach za mury obozu wynoszone były trupy i zakopywane gdzieś tam w piasku. Blokowi wybierali spośród więźniów tych, którzy nadawali się do pełnienia funkcji kapo-donosicieli. Otrzymywali oni nahajki, którymi mogli bić więźniów, oraz donosili na nich. Jeden z blokowych złożył mi taką propozycję, a kiedy odmówiłem, uderzył mnie po głowie i moja "funkcja" się skończyła.

Wśród kapo najgroźniejsi byli Węgrzyn, Jasio Ahnyszczak i Mucha. Jedzenia im nie brakowało, więc szybko odzyskali siły. Pewnego razu zobaczyłem, jak na podwórku rozpalany jest ogień. Zapytałem kogoś, co to takiego, a ten szybko wyjaśnił, że w brytfannie podgrzewany jest piasek, którym okładane są bolące miejsca na ciele chorego kapo Węgrzyna. A było to tak. Któregoś dnia blokowi zawołali Węgrzyna, "tego naszego kapusia", i zapytali go: "Węgrzyn, czy chcesz wlać Niemcowi?" "Mogę wlać" - usłyszeli w odpowiedzi. "My w karcerze mamy jednego Niemca i on coś nabroił, więc trzeba mu wlać" - stwierdził blokowy. Węgrzyn wziął swoją nieodłączną nahajkę, a blokowi wepchnęli go do Niemca i zamknęli, przyglądając się ich walce przez otwór w drzwiach. Okazało się, że ów Niemiec był bokserem, odebrał Węgrzynowi nahajkę i tak mu dołożył, że wynieśli go na barak i okładali ciepłym piaskiem.

Jasio Ahnyszczak wrócił na Łemkowszczyznę i po jakimś czasie się spalił. Znaleziono tam notatkę o treści: "To za Jaworzno". O trzecim, Musze, nie będę pisać. Kapo z Birczy, Feduń, już zmarł.

Za barakami znajdowały się warsztaty: szewski, rymarski i stolarski. Więźniów przydzielano tam do pracy. Szefem jednego z nich był więzień Ołeniak, który przyjął mnie do warsztatu rymarskiego, gdzie szyłem cholewki. Otrzymywaliśmy trochę obfitsze kolacje.

Pewnego razu Stefan Puszynśkyj stwierdził, że ma podarte buty i poprosił jednego z szewców o ich naprawę. Wówczas założyłem buty Puszyńskiego, z robotnikami przeszedłem w nich przez bramę i tam dałem szewcowi do naprawy, a sam zostałem bez obuwia. Zauważył to blokowy i spytał: "Gdzie masz buty?" Wyjaśniłem, że oddałem do naprawy. Za to, że wcześniej tego nie zgłosiłem, za to przewinienie ów szewc, który naprawiał, Puszynśkyj i ja byliśmy ukarani karcerem, to znaczy siedzieliśmy w piwnicy bez kolacji i śniadania. Dobrze, że na betonie było kilka desek, na których przedrzemaliśmy do rana.

Apel

Listopad, na dworze śnieg z deszczem, wiatr, a pod nogami rozmokły piasek. Stoimy po pięć osób w rzędzie. Ja stoję jako piąty, a za mną ogrodzenie z drutu kolczastego. Apel się przedłuża. Więźniowie są liczeni. Każdy stoi skulony, bo zmarzł. Mężczyzna, który stoi koło mnie, upada do tyłu na kolczaste druty ogrodzenia. Ledwo stoję, jestem tak słaby, że nie mam siły go podnieść. W tym czasie słyszę głos z innego rzędu: "Mężczyzna upadł na druty - podnieście!" A był to głos naszego księdza Stefana Dziubyny. Chorego podniesiono i zabrano do baraku.

Innym razem pewien oficer przyszedł do baraku i wraz z blokowymi zarządził apel. Wyszli wszyscy więźniowie. Stanęliśmy po dziesięciu w rzędzie, by łatwiej nas było policzyć. Byłem ostatni w rzędzie. Za mną puste miejsce, a dalej barak numer 11. Padła komenda: "Wszyscy księża wystąp!" Wywołani duchowni wyszli z szeregu i znaleźli się za moimi plecami. Ustawiono ich po czterech w rzędzie i padł rozkaz: "Biegiem marsz, padnij, czołgaj się, żabki..." Jeden z księży, o. Haszczak nie mógł podnieść się i dalej biec, więc oficer uderzył go nahajką po głowie. Ksiądz zapytał, za co go biją. Usłyszał odpowiedź: "Ty się pytasz, za co? A kto utworzył UPA?" Duchowny powiedział: "My nie utworzyliśmy". Oficer wrzasnął: "To wy jesteście przywódcami narodu! Jak ten naród wychowujecie?" itd. "Marsz!" i znów zaczął bić.

Kiedyś na obiad jadłem kapustę i połknąłem wraz z nią kamień. Natychmiast odczułem ból ślepej kiszki i zostałem zabrany do szpitalika, z którego mało kto wychodził. Po tygodniu spędzonym pod nadzorem niemieckim ponownie wróciłem do pracy.

Pod koniec grudnia 1947 roku zaczęły się zwolnienia, ale nieco wcześniej, gdzieś w październiku, więźniowie byli zmuszani do podpisania aktu oskarżenia. Rząd utrzymywał, że chcemy oderwać południowo-wschodnie ziemie od Polski i przyłączyć je do Ukrainy. Któryś z więźniów nie chciał podpisać takiego aktu oskarżenia, więc blokowi tak go pobili, że musiał to zrobić. Pozostali już nie protestowali i złożyli podpisy, w tym także ja.

Pod koniec roku przygotowano transport więźniów do województwa szczecińskiego. Zostałem zwolniony, ale za pracę nie otrzymałem żadnego wynagrodzenia. Zapełniono więźniami dwa lub trzy wagony, które znajdowały się pod konwojem policji. Przyjechaliśmy do Szczecina. Tu zaproponowano nam współpracę z policją i kazano nam coś podpisać. Roześmialiśmy się tylko. Po takich torturach jeszcze propozycja współpracy? Nigdy! Przebywaliśmy tam jeszcze kilka dni, a następnie rozdzielono nas do powiatów. Mnie wywieziono z więźniami do Urzędu Bezpieczeństwa w Człuchowie, gdzie jeszcze przez dwa dni wnosiliśmy węgiel do piwnicy. 5 stycznia 1948 roku przywieziono mnie do rodziców do Przechlewa.

Chwile, które zapamiętałem z Jaworzna

Pewnego razu na podwórzu między barakami zebrano ponad 100 chłopców. Szybko powstał oddział i odmaszerowaliśmy czwórkami. Byłem na czele tej kompanii i usłyszałem, jak żołnierze powiedzieli: "Popatrz, jak równiutko maszerują, jak banderowcy ich wyćwiczyli". Usłyszeliśmy komendę: "Niech żyje Wojsko Polskie" Odpowiedzieliśmy jednym głosem: "Niech żyje!" (trzykrotnie). Następnie rozległ się głos" "Precz z bandą UPA", a my wszyscy krzyknęliśmy: "Precz! Precz! Precz!" i pomaszerowaliśmy dalej. Po takiej musztrze, gdy padł rozkaz "Spocznij", od razu siedliśmy na ziemi, bo nasze nogi były tak słabe, że nie mogliśmy już ustać. Siedząc wśród chłopców, zaczynałem "rozmowę" na "Różańcu".

Z modlitwą na Różańcu po raz pierwszy zapoznałem się w 1946 roku. Uczył nas w Przemyślu ks. kanonik Stefan Jaworśkyj, profesor greki i mój wychowawca, prefekt Niższego Seminarium Duchownego. Przeczytałem wtedy książkę o Fatimie p.t. "Znak na niebie". Teraz się to przydało. Matka Boska obiecała, że tego, kto codziennie odmówi "dziesiątkę" Różańca, ominął troski, a Ona przyjdzie mu z pomocą. Chłopcy nauczyli się tej modlitwy i ją odmawiali.

Do dzisiaj mam Różaniec wykonany z chleba na nitce wyciągniętej z siennika, w którym zresztą nigdy nie było słomy. Mam również łyżkę z Jaworzna. Słyszałem, jak niektórzy mówili, że Pajtasz jest apostołem Różańca. Cenię Różaniec i odmawiam go w dzień i w nocy w każdej wolnej chwili. Różaniec to mój oręż przeciwko szatanowi i najłatwiejsza, ale i zarazem ważna modlitwa.




Włodzimierz Pajtasz

Przemyśl, 5. 10. 2006 r.











[ Zamknij okno. ]



Fundacja Losy Niezapomniane. Wszystkie prawa zastrzeżone. Copyright © 2009 - 2010