Fundacja Losy Niezapomniane cien

Home FUNDACJA PROJEKTY Z ŻYCIA FUNDACJI PUBLICYSTYKA NOWOŚCI WSPARCIE KONTAKT
PUBLICYSTYKA
cień
Ankiety w formie nagrań video

Відеозаписи зі свідками
Wersja: PL UA EN
Publicystyka - Zdaniem Historyków i Publicystów
cień
W tej części zamieszczamy, naszym zdaniem, najlepsze i najbardziej obiektywne prace historyków i publicystów na temat historii i dnia dzisiejszego Ukraińców w Polsce.
[wersja w j.polskim] [wersja українська] [wersja english] [video] [fotografie] [pliki]
Data artykułu: 2011-03-28
WERSJA W J.POLSKIM
DZWONY Z LUTOWISK
Jacek Hugo-Bader
Tekst pochodzi z internetowego portalu "Gazety Wyborczej". Został opublikowany w 2001 r.
Dzwony z Lutowisk

Iwan i Mychajło mają 103 lata. Wykopano je z ziemi, gdzie zniknęły zanim wieś wywieziono na wschód. Pilnuje ich policja. Nie mogą wyjechać na Ukrainę - historię bojkowskiej wsi Lutowiska i jej dzwonów opisuje Jacek Hugo-Bader

1917 rok
Dzwony milczą, głowa dziada każe


Anna Zinziuk pochodzi z Lutowisk w polskich Bieszczadach. Dzisiaj mieszka o tysiąc kilometrów na wschód, we wsi Dudczany nad dolnym Dnieprem. Ojciec pani Anny, Iwan Woźny, podczas I wojny światowej był w austriackim wojsku. Potem trzy lata przymierał głodem w rosyjskiej niewoli: ranny, zawszony, we wrzodach. Przyśniło mu się kiedyś, że chodzi po lesie na górze Otryt nad rodzinnymi Lutowiskami. Na jednym z drzew, opowiada pani Anna, wisi brodata głowa dziada i mówi:
- Daj meni, chłopczyku, wody napytysia.
- Jak ja wam, didu, dam wody - odpowiada na to strzelec Iwan Woźny - jak ja ne znaju, de woda.
- A tu je żurawel - głowa na to.
- To ja ne maju widra.
- To wizmesz szlapu.

Młody żołnierz miał czapkę na głowie, zaczerpnął nią wody i daje dziadowi. Starzec wypił i mówi: - Na tretij deń ty wybudesz.

Ucieszył się Iwan, że za trzy dni skończy się jego niewola, więc nawet nie zwrócił uwagi na drugą część przepowiedni, że przez dwa lata nie usłyszy dzwonów w rodzinnym miasteczku.

Rano się budzi i opowiada przyjacielowi swój sen. - Śnił mi się Hospod' Boh i win kazał, szczo na tretyj den my wybudem.
- To ty snam wirysz? - oburzył się jego towarzysz niedoli. - Zawtra nasza smert' bude.

Młody żołnierz nie odezwał się przez trzy dni, aż przyszedł rosyjski oficer i powiedział, że w Rosji wybuchła rewolucja i że są wolni.

Iwan Woźny ruszył w drogę do domu, a do przejścia miał prawie tysiąc kilometrów. Co krok zagradzały mu drogę jakieś wojska: biali Rosjanie, czerwoni Kozacy, Ukraińcy, Polacy. Szedł więc cały rok. Kiedy dotarł do Wyżnej Jabłuńki, wioski o zaledwie kilka kilometrów od rodzinnych Lutowisk, cieszył się jak dziecko, że Bóg Ojciec pomylił się w rachunkach, bo upłynął zaledwie rok, a on już w domu.

Był w domu, ale dzwonów na dzwonnicy nie było. Zostały zakopane i nikt nie wiedział gdzie. Chłopi, którzy je schowali, poszli do ukraińskiego wojska bić się z Polakami o niepodległą Ukrainę. Trzeba było czekać i modlić się, żeby choć jeden wrócił żywy do domu.

Dla takich biednych bojkowskich wsi jak Lutowiska ufundowanie dzwonów to był ogromny wysiłek. Przy każdej zawierusze dziejowej spuszczano więc dzwony i chowano w ziemi albo w stodołach, bo przyjdą Polacy, Rosjanie, Kozacy, Austriacy i zabiorą spiż na armaty albo na pomniki swoich bohaterów.

W Lutowiskach są dwa dzwony. Mychajło waży 130 kilogramów, Iwan - 500. Należą do nieistniejącej już greckokatolickiej (unickiej) cerkwi pod wezwaniem świętego Michała Archanioła. Były zakopane, ale w 1999 roku przyjechali ludzie z Ukrainy, wydobyli je i chcieli zabrać na wschód.

To się nie udało. Na razie dzwonów pilnuje policja.

W XX wieku Lutowiska (po ukraińsku Lutowyszcze) dziesięć razy zmieniały przynależność państwową. Było wiele okazji, by dzwony biły na trwogę: Ukraińcom, Żydom, Polakom. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego dawnym mieszkańcom Lutowisk tak bardzo na nich zależy. Nikomu te dzwony nie pomogły. Chyba że chmura gradowa szła, albo z piorunami, to bijąc w dzwony, można ją było rozpędzić.

1938 rok
Dzwony biją na rocznicę chrztu


Natalia Klasztorna jest córką Olgi i Onufrego Petiachów z Lutowisk, a Anna Zinziuk jest ich kuzynką. Natalia mieszka w Kijowie, jest dziennikarką, badaczką bojkowskich dziejów. Jeździ po świecie i spisuje relacje z tamtych lat, na przykład taką: Jak byłem w trzeciej klasie, kilka razy w miesiącu nas prowadzili do kościoła i uczyli modlić się po polsku. Chcieliśmy czy nie chcieliśmy. Kiedyś jestem w kościele, a polski proboszcz z linijką w ręku mówi: "a teraz będziemy żegnać się" i podchodzi do mnie, to ja się żegnam tak, jak uczyła mnie moja mama - na prawe ramię i trzema palcami, a ten ksiądz mnie linią po łapie i po lewym ramieniu. Minęło ponad 70 lat, a jeszcze czuję to miejsce i swoją myśl: czy Bóg nie rozumie nas po ukraińsku?

Tak napisał Fedir Iwaniw z Nowego Jorku.

W 1938 roku przypadła 950. rocznica chrztu Rusi.

Starosta w Lesku nie wydał pozwolenia na uroczystości rocznicowe, ale starzy mieszkańcy Lutowisk pamiętają, że i tak zostały zorganizowane.

Na świętego Spasa, to znaczy 19 sierpnia, mężczyźni w wyjściowych portkach, długich butach, białych, wyszywanych koszulach wchodzili do rzeki San jakby na ponowny chrzest. Biły dzwony w Lutowiskach, była muzyka, tańce, loteria, ale przyjechała na koniach polska policja i zaczęła rozpędzać nielegalne zgromadzenie. Rusini błyskawicznie się otaborowali. Rozpoczęło się oblężenie taboru. Baby wrzeszczały, policja płazowała, chłopy rzucali butelkami z wódką.

Wasyl Woźniak, Stepan Petiach, Iwan Hrycyniak, Fedir Iwaniw na tydzień poszli do aresztu.

1939 rok
Dzwony na dół, kiecki w górę


Wybucha druga wojna światowa. Przed nadejściem Niemców ludzie w Lutowiskach zdejmują dzwony, spuszczają z dzwonnicy na ziemię i zakopują pod fundamentem. Najpierw miasteczko zajmują Niemcy, ale się wycofują i w listopadzie wkraczają wojska radzieckie. Na drodze wita ich czterech miejscowych komunistów z czerwonymi sztandarami. Jeden nie miał go z czego zrobić, więc pociął spódnicę żony. Potem ku uciesze sąsiadów powiesił tę chorągiew na swojej chacie.

Rosjanie zamordowali Sofrona Kolidę, greckokatolickiego duchownego, i zabrali czterech Rusinów, którzy przed rokiem siedzieli w polskim areszcie. Już nigdy nie wrócili. Potem Sowieci rozkułaczyli bogatych Żydów i Polaków. Miejscowemu przedsiębiorcy Januszowi Ziółkowskiemu zabrali olejarnię, tartak i elektrownię. To była jedyna bieszczadzka elektrownia spalinowa. Ziółkowski zelektryfikował Lutowiska zaledwie dwa lata wcześniej.

Katolicki ksiądz Franciszek Wojtyło uciekł w nocy z pierwszego na drugi dzień świąt Bożego Narodzenia 1939 roku. Przeprowadził go przez San na niemiecką stronę syn ukraińskiego gospodarza Muchy. Trzy lata później ten chłopak był jednym ze 109 mężczyzn z gminy Lutowiska, którzy wstąpili do dywizji SS Hałyczyna (14. dywizja SS Galizien).

Ziółkowski był wujem Jadwigi Sklepkiewicz, z domu Dąbrowskiej, córki przedwojennego burmistrza miasteczka. Lutowiska ciągle miały burmistrza, chociaż w 1919 roku, w odwecie za opowiedzenie się po stronie Zachodnioukraińskiej Republiki Ludowej, utraciły prawa miejskie.

- Sowieci organizowali obowiązkowe zebrania antyreligijne - opowiada pani Jadwiga. - Na jednym z nich cerkiewnik Kuczmyda wstał i zapytał politruka: dlaczego krowa robi placki, a koza bobki? Prelegent nie wiedział. "Ty w hiwni nie rozbirosz, a o Bohu choczesz meni howoryty" (ty na gównie się nie znasz, a o Bogu chcesz mówić), powiedział Kuczmyda, czapkę wdział na głowę i poszedł, a za nim reszta chłopów.

1940 rok
Dzwony ciągle w ziemi


Wszyscy radzili ojcu pani Jadwigi, żeby uciekał, ale on nie chciał. Najbardziej nalegał Chaim Jarmuż, właściciel tartaku. Wreszcie Sowieci przyszli po Dąbrowskiego. Splądrowali dom, zabrali cukier, naftę, zegarki i byłego burmistrza. Zawieźli go do Skorodnego, do komendantury, i po kilku dniach zwolnili. Rosjanie mówili, że wstawiło się za nim małżeństwo Somerów, którzy mieli w Lutowiskach zakład szewski. Byli znanymi w miasteczku komunistami. Przed wojną policja chciała ich aresztować, ale burmistrz się nie zgodził, bo mieli ośmioro dzieci.

Ojciec pani Jadwigi zmarł dziesięć dni po zwolnieniu. Był strasznie pobity. Potem na tyfus zachorowały macocha i ciotka pani Jadwigi. Ciotka umarła, macocha trafiła do szpitala. Pani Jadwiga miała 18 lat i musiała opiekować się trójką rodzeństwa.

Przez rok, siedem miesięcy i dwadzieścia dwa dni była jedyną nauczycielką w wiosce Chmiel koło Lutowisk. Uczyła po ukraińsku wszystkich przedmiotów. Wcześniej do tej szkoły Rosjanie przysłali Ninę Misurinę, nauczycielkę z Charkowa, ale chłopi ją przegnali, bo nie chciała im odpowiadać na powitanie "Sława Isusu Chrystu".

W 1940 roku Sowieci przyszli do szkoły aresztować panią Jadwigę. Nie było jej, bo poszła z dziećmi na wycieczkę. Poszli do przewodniczącego sielsowieta (sołtysa), a ten ich ugościł, napoił, pewnie też przekupił i tak wybronił jedyną nauczycielkę.

- Byłam jedyną Polką w tej wiosce, ale tylko raz spotkała mnie tutaj przykrość. Zorganizowałam w szkole zabawę dla dzieci. Jedna z dziewczynek zaśpiewała: "Weseła zabawa, weseło by buło, żeby miży nami Polakiw ne buło". Ktoś z rodziców zerwał się i dał jej po buzi za to, że miała czelność zaśpiewać to w mojej obecności.

1942 rok
Dzwony wracają na wieżę

W czerwcu 1941 roku Niemcy zajmują Lutowiska.

Dzwony wracają na dzwonnicę.

W lipcu Niemcy są już pod Kijowem. Za Niemcami do Lutowisk przyszedł greckokatolicki ksiądz Iwan Mak. Natalia spisała w Kanadzie jego relację: Kraj był zrujnowany. Niedostatek chleba, kontyngenty, konie zabrało sowieckie wojsko. Całe moje życie obracało się wokół cerkwi, ukraińskiej spółdzielni i komitetu samopomocy, który zajmował się werbowaniem młodzieży do Niemiec na roboty i do dywizji Hałyczyna. Do dywizji chłopcy szli dobrowolnie, ale znam przypadki przymusowego wcielania. 22 czerwca 1942 roku, w pierwszą rocznicę niemieckiej okupacji, Niemcy kazali ludziom przyjść do pracy z łopatami. Kopali doły na tyłach kościoła. Nie wiedziałem, po co kopią te doły.

Polecenie wydali dwaj gestapowcy z Sanoka: Johann Backer i Arnold Doppke, którzy przyjechali tego dnia do Lutowisk z żandarmem Pfejferem. Przed wojną w Lutowiskach żyło około dwóch tysięcy Żydów. Niemcy zebrali wszystkich na rynku i przeprowadzili selekcję. 650 osób zamknęli w budynku sądu i opuszczonej oborze należącej do plebanii, resztę puścili do domów. Do zamkniętych Żydów dołączono cztery miejscowe rodziny cygańskie, żebraków, inwalidów.

W Lutowiskach mieszkało ponad 180 Polaków. Większość zebrała się w domu Ziółkowskich, bo stał na stokach Otrytu.
- Postanowiliśmy, że jak zaczną brać Polaków, to uciekniemy do lasu. Wiedzieliśmy, że Niemcy zamówili furmanki - wspomina Jadwiga Sklepkiewicz.

Z wielu relacji można zrekonstruować to, co stało się tej nocy. Od godziny 21 ładowali na każdą furmankę po dziesięciu Żydów, wieźli za kościół i wprowadzali pod ręce na deskę. Strzelali na zmianę Backer i Doppke, trzeci Niemiec ładował pistolety. Całą resztę robili ukraińscy chłopi i Ukrainische Hilfpolizei, policja ukraińska, której komendantem był Hrycyk, a jego zastępcą Władysław Kilkus, który przed wojną podawał się za Polaka, potem za sowieckiej okupacji za Ukraińca, a kiedy wkroczyli Niemcy, podpisał volkslistę. Jednym z kopiących doły był Wasyl Petiach, ojciec pana Onufrego, wśród policjantów był jego brat. Uciekał tylko jeden, 17-letni żydowski chłopak, ale chłopi dopadli go na kirkucie i przyprowadzili z powrotem. Właścicielka żelaznego sklepu Seglowa wyciągnęła 600 dolarów, ale to jej nie uratowało.

- Strzelanina trwała do 5.30 rano - opowiada pani Jadwiga. - Chłopi mówili, że gestapowcy byli pijani. Potem jeszcze poszli do apteki Eugeniusza Łukacza i zażądali wydania spirytusu. Rano, kiedy szłam do pracy do nadleśnictwa, widziałam chłopów, jak chodzili po mieście z tobołami ubrań. Potem zaczęło się szabrowanie mieszkań. Tego samego dnia Niemcy zabrali też Lautermana, właściciela sklepu. Szedł przez miasto i obejmował za szyje dwóch swoich synków. Z nim szła żona z dwiema córkami. O 10 widziałam, jak prowadzili za kościół weterynarza. Zabrali go od fryzjera Wetzera. Połowę twarzy miał ogoloną, a drugą namydloną.

1942 rok
Dzwony biją jak oszalałe


- Jak się naród rzucił rabować Żydów - opowiada pan Onufry. - Po domach, sklepach, piwnicach, strychach, wywalali bety na ulicę... My, młodzi gówniarze, szukaliśmy czerwońców, tych rubli sowieckich, to w piecu się nimi paliło, puszczało na wiatr... Kto mógł wiedzieć, że kacapy jeszcze tutaj wrócą... Tyle pieniędzy zmarnowanych.

Wśród ciżby nie było nikogo z rodziny Marii Srogiej. Ojciec męża pani Marii jest stryjem Olgi Petiach. Trudno to zrozumieć, wiedzą jednak, że są rodziną.

- My nic nie braliśmy - mówi pani Maria - bo ojciec nam nie pozwolił. Mieszkaliśmy blisko Żydów, to jakoś nie wypadało.

Nie blisko, a u Żydów. Dziadek pani Marii ze wsi Sokoliki przed wojną przepił w karczmie Randów całe swoje pole, więc się nad nim użalili i wzięli syna do dworu na furmana. Mieszkał z rodziną w dworskich zabudowaniach. Randowie byli najbogatszą rodziną w okolicy. Mieli w swoich rękach kilka majątków ziemskich, fabryczek i karczm.

- Każdy Rand to był wielki pan - mówi Maria Sroga. - Było ich kilku braci. Najstarszy był przewodniczącym Judenratu. Najmłodszy miał na imię Lejb. Żona mojego brata Mychajła pracowała w gminie, tam gdzie wyrabiali kenkarty. Ona wystawiła dla Lejba ukraińskie dokumenty, a Mychajło tuż przed tym morderstwem zawiózł go furmanką do Krakowa, gdzie już była jego żona. On w ogóle nie był podobny do Żyda. Taki ładny, młody, czarny. Prawdziwy krasawiec. On nam nic nie płacił, zostawił tylko na przechowanie srebrną szkatułę. Mówił, że jak wróci, to mu oddamy. Czego tam nie było... Trzy metry pereł, łańcuchy złote, pierścienie, bransolety... I dolary, złote tak jak rubelki. My w tych klejnotach do cerkwi chodziłyśmy. Potem kupiliśmy dom po Żydach. Wielki, piękny, murowany, z drogimi meblami i blaszanym dachem, jakiego nikt nie miał z naszych. Niemcy te domy sprzedawali za grosze, a wszystkie drewniane spalili albo ludzie rozebrali na opał, tylko blachę brali na dachy, bo u nas jeszcze prawie wszystkie domy były kryte strzechą. Te klejnoty to matka w stajni chowała pod fundamentem. Tej stajni już nie ma, bo się spaliła jak front przechodził, ale tam dużo zostało, jak bym panu narysowała...

Wspomina ksiądz Mak: Tydzień później ktoś rozkopał dół, gdzie ich wszystkich zakopali. Ta mogiła była żywa, cała chodziła. W niedzielę przyjechali z Sanoka Backer i Doppke. Zebrali wszystkich ludzi na rynku i co dziesiątego wyznaczyli do rozstrzelania. Wybrali stu silnych, zdrowych, młodych mężczyzn. Niemcy powiedzieli, że ich rozstrzelają, jeśli przez tydzień nie znajdziemy tego, który rozkopał dół. Oni myśleli, że ktoś z miejscowych szukał złota, złotych zębów. W poniedziałek razem z ojcem Wiesiłowskim ze Skorodnego poszliśmy pieszo do Ustrzyk i dalej pociągiem pojechaliśmy do Przemyśla poinformować o tym, co się stało, naszego biskupa greckokatolickiego Josafata Kocyłowskiego. On nas wysłuchał, zebrał kilku ukraińskich przedstawicieli i pojechał do Krakowa do gubernatora Hansa Franka.

- Mojego ojca też wybrali do rozstrzelania - opowiada Olga Petiach. - Tych mężczyzn wyprowadzili na rynek, ustawili w kręgu i kazali im chodzić przez kilka godzin.

- To było straszne, nie do zniesienia - opowiada Jadwiga Sklepkiewicz. - Całymi godzinami biły dzwony w cerkwi, ukraińskie kobiety wyły, zawodziły, płakały, nawet przyroda przerażała. Było ciemno, pochmurno, wrony na drzewach się darły. Po tygodniu wróciła delegacja z amnestią od Hansa Franka.

Natalia, córka Olgi i Onufrego Petiachów, pokazuje mi zdjęcie z czasów okupacji. Ksiądz Mak w otoczeniu ukraińskich policjantów i kobiet. Wszyscy uśmiechnięci, zadowoleni, pogodni, młodzi.

1944 rok
Dzwony zjeżdżają z dzwonnicy


Ksiądz Iwan Mak wspomina: Nocą po święcie Piotra i Pawła (29 czerwca) do wsi wdarli się sowieccy partyzanci, którzy stali niedaleko w lesie... Wpadli na plebanię i pytali, gdzie są Niemcy. Zabrali wiele przedmiotów. Pamiętam, że u mnie w bańce na kuchni było zsiadłe mleko. Oni brali je rękoma i jedli. W tym dniu strach ogarnął wszystkich ludzi. Ksiądz Mak kazał bić w dzwony. W miasteczku partyzanci sowieccy walczyli z ukraińską policją. Partyzanci to mógł być oddział "Muchy", w którym była polska kompania. Młodzi mężczyźni szli do niej, bo to była jedyna możliwość ucieczki przed budzącym się terrorem Ukraińskiej Powstańczej Armii. Polskiej partyzantki na tym terenie nie było. Ksiądz Mak: Tego dnia ukraińscy policjanci uciekli z miasteczka. Poszli do partyzantów pod dowództwem Wasyla Martyna Mizernego "Rena". O dowódczych talentach i bohaterstwie Mizernego opowiadali mi dużo dobrego.

"Ren" dowodził kuriniem (batalionem) łemkowskim UPA, w którym większość partyzantów to byli Bojkowie. W okolicach Lutowisk działała jedna z sotni tego kurinia pod dowództwemWasyla Szyszkenynecia (Iwan Kozieryński) "Bira". W sotni znaleźli się niektórzy członkowie Ukrainische Hilfpolizei, w tym brat Onufrego Petiacha i kilku innych z Lutowisk. W jej szeregach było prawdopodobnie około 30 byłych żołnierzy SS Hałyczyna. W nocy po napadzie sowieckiej partyzantki na Lutowiska chłopi spuszczają z wieży dzwony i zakopują je pod fundamentem. Front i Armia Czerwona są bardzo blisko.

Tadeusz Dąbrowski, młodszy brat Jadwigi Sklepkiewicz, pracował w tartaku w Smolniku. To parę kilometrów za Lutowiskami. Wracał po pracy do domu. Już było ciemno, gdy na drodze zatrzymali go czterej uzbrojeni Ukraińcy. Kazali mu położyć się w rowie. Po kilku godzinach przyszli następni ludzie. Jeden z nich oświetlił latarką twarz Tadeusza. - Łyszy. To Dubrowśkoho syn - powiedział (Zostaw. To syn Dąbrowskiego).

Kilka dni później zostali zamordowani Tadeusz Warchał i Kozłowski (pani Jadwiga nie pamięta imienia). Obaj bardzo młodzi. Byli powiązani drutem kolczastym, pokłuci bagnetami. Wszyscy Polacy z Lutowisk przyszli na pogrzeb.

- Jak młody Warchał leżał na katafalku - opowiada Jadwiga Sklepkiewicz - matka co chwila go rozbierała i pokazywała wszystkim siedem kłutych ran. Chłopcy z Lutowisk nieśli trumny kolegów, a potem pomagali spuszczać je do grobu. Był czerwiec, ale wyjątkowo zimny, paskudny. Mój brat był w czapce, która zsunęła mu się i wpadła do grobu. Wszyscy na cmentarzu za głowy się złapali. To bardzo zły znak. Dwa dni później, kiedy byłam w pracy, ktoś przez zamknięte drzwi powiedział po ukraińsku, żeby brat uciekał. Uciekł, ale przeznaczenie go dopadło.

Minęło osiem dni od pogrzebu młodego Warchała. Tadzik Dąbrowski jest w Krakowie. Wpada w ulicznej łapance. Stawiają go na moście na Wiśle i razem z innymi rozstrzeliwują w odwecie za śmierć dwóch gestapowców zlikwidowanych przez ruch oporu.

Polacy, którzy mieli dokąd wyjechać, uciekali z Lutowisk. 18 lipca 1944 roku Niemcy ewakuowali volksdeutschów, administrację, nadleśnictwo, pracowników kopalni ropy, wszystkich, którzy mogli im się przydać. Wywozili całe rodziny. Odjeżdżających odprowadzali miejscowi Polacy.

- Nas żegnała wujenka Ziółkowska - mówi pani Jadwiga. - Wcisnęła mi trochę pieniędzy na drogę, ja zostawiłam jej coś na przechowanie. Była taka szczęśliwa, kilka dni wcześniej przyszedł z Turcji list od wuja Janusza. Jakoś wydostał się z Sybiru. Byliśmy pewni, że wujence nic nie grozi. Była felczerem. Leczyła ziołami. W Lutowiskach chłopi byli biedni, więc leczyła ich za darmo, chodziła nawet do lasu opatrywać rannych Ukraińców. Dojechaliśmy zaledwie do Ustrzyk, kiedy doszły nas wieści z Lutowisk. Wymordowali rodzinę Raszowskich z szóstką dzieci, trzech synów u Góralewskich, Federeszczaka, dwóch braci Samborskich z żonami i dziećmi utopili w studni. Wujenkę Ziółkowską zastrzelili. To chyba nie miejscowi zrobili, ktoś jednak musiał pokazywać, gdzie mieszkają Polacy. To wiem od jednej z córek pani Kukurowskiej. Kiedy ta banda wpadła do ich domu, zabili wdowę, jedną z córek, a druga wyskoczyła przez okno i dosiadła się na wóz z niemieckimi żołnierzami, którzy przez miasteczko wycofywali się na zachód.

Starzy Bojkowie, którzy mieszkali w Lutowiskach, do dzisiaj pamiętają starą Polkę, która ich leczyła. Nazywali ją baba Zakuterka, ale nie wiedzą dlaczego.

Potem z Lutowisk wyjechał ksiądz Iwan Mak. Powędrował przez Słowację do Austrii, a cztery lata później wyjechał do Kanady.

1945 rok
Front odchodzi, dzwony znów wysoko


Lutowiska znowu znalazły się w ZSRR. Wieś zmieniła nazwę na Szewczenkowo. Tak jak za pierwszej radzieckiej okupacji granica była na Sanie. Chociaż nie ma żadnego duchownego, kiedy tylko front odsunął się na zachód, chłopi wykopują dzwony i wciągają na dzwonnicę.

Onufry Petiach miał 12 lat i musiał sam gospodarzyć. Był jedynym mężczyzną w rodzinie. Ojciec umarł w 1945 roku na wrzody żołądka, kiedy jeszcze front stał na Karpatach. W Lutowiskach był wprawdzie szpital polowy, ale tak załadowany, że z cywilnymi chorobami nie przyjmowali.

- Najgorzej, że chcieli mnie wziąć do szkoły. Ja miałem już trzy i pół klasy, ale z trzech różnych szkół. Byłem rok w polskiej szkole, rok w sowieckiej i półtora roku w niemieckiej. Nie mogłem się uczyć, bo mieliśmy gospodarstwo, były kontyngenty. W rok musiałem zdawać 500 litrów mleka od każdej krowy, trzy cetnary zboża za każdy hektar ziemi. W 1945 roku przed rozpoczęciem nauki matka poszła do kierownika szkoły. Zaniosła kogucika, kulkę masła i skreślił mnie z listy.

Pan Onufry całkiem dobrze czyta, ale pisze z trudem, bez kropek, przecinków, słowo za słowem.

W 1947 roku władza zaczęła zapisywać do kołchozu. Do domów tych, którzy się zgłosili, w nocy przychodzili ludzie z lasu i grozili zabiciem. Potem tym, którzy chcieli trzymać prywatne krowy, władza kazała podpisywać stosowną deklarację. Wszyscy mieli krowy. Potem się okazało, że podpisali akces do kołchozu. Onufry Petiach też się nabrał.

- Bo było napisane po rosyjsku - mówi pan Onufry - a dużo było niegramotnych. Zresztą już nie było wyjścia. Zabrali konie, wozy, pługi, brony, narzędzia.

1948 rok
Dzwony biją na nocne chowanie


Sotnia "Bira" operuje w polskiej części Bieszczadów. W 1947 roku traci połowę ludzi. Po akcji "Wisła" przechodzi przez San na radziecką stronę. Przez granicę przeprowadza ich działająca w okolicach Lutowisk bojówka "Taraski". Na zimę melinują się w leśnych bunkrach, ale 8 lutego dopada ich obława wojsk NKWD. Ginie "Bir" i 23 banderowców. Z każdym miesiącem i rokiem jest ich mniej. Giną, przedzierają się na Zachód, wracają do domów, inni desperacko trwają.

Dla Bojków w Lutowiskach to były najgorsze czasy. Gdy na kogoś padło podejrzenie, że współpracuje z partyzantami, wojsko sowieckie otaczało dom i wysiedlało całą rodzinę. Najwięcej ludzi trafiło do czelabińskiego obwodu na Uralu. Jeśli ktoś stawiał opór, błagał o litość albo próbował zabrać jakieś rzeczy, żołnierze oblewali chatę benzyną i podpalali.

- Nie było nocy, żeby ktoś w okno nie stukał - opowiada Onufry Petiach. - Przychodzili Ruscy i mówili, że oni nasi, potem przychodzili partyzanci i mówili, że też są nasi. Jak ich poznać? Wszyscy w mundurach, broń ta sama. Nakarmisz jednych, drudzy chatę spalą, pomożesz drugim, tamci zastrzelą. Nie otworzysz, mordę obiją tak czy inaczej.

- Mnie czerwone pagony, bo my tak na wojsko Sowietów mówili, chcieli dopaść w zimie 1946 roku - mówi Katarzyna Petiach, starsza, 75-letnia siostra pana Onufrego, na którą wszyscy mówią ciocia Katia. - Ja przez piwnicę do obory i prosto do lasu, a tam byli nasi chłopcy, co do nas w nocy po chleb przychodzili. Potem Onufry na koniu przyjechał i powiedział, że wzięli we wsi dziesięć dziewczyn, które pomagały partyzantom. Dwa lata się chowałam w lesie. Żyłam w jamach, ziemnych bunkrach wyścielonych sianem, tylko wkoło zmieloną machorką sypaliśmy, żeby psy nie wyczuły. Tam u nas jeden stary, bardzo mądry człowiek był. On wodę na ogień lał i rozmawiał z duszami zmarłych. Pytał naszego wielkiego poetę Tarasa Szewczenkę, czy będzie Ukraina. On odpowiadał, że będzie, ale jeszcze nie teraz. Myśleliśmy, że jak nie teraz, to pewnikiem na wiosnę.

W 1948 roku Stalin ogłosił amnestię i ciocia Katia wyszła z lasu. W zimie była kolejna obława na partyzantów.

- Pięć dusz, dziewczynę i jeszcze dwóch Niemców, którzy uciekli z niewoli, ubili w lesie - opowiada ciocia Katia. - Wyciągnęli ich na pole i rozebrali do naga. Dziewczyna żyła jeszcze, to straszne świństwa z nią wyprawiali, męczyli, a na koniec kapitan Piczugin od czerwonych pagonów dobił jak zwierzaka łopatą. Potem kazali chłopom zakopać, ale w nocy przyszli nasi z lasu i powiedzieli, żeby ich pochować po ludzku. Przeszłam po wsi, zebrałam od ludzi lniany materiał, a dziewczęta poszyły koszule. Chłopcy ze wsi wykopali partyzantów i przywieźli do Lutowisk. Zrobiliśmy im groby koło krzyża przy cerkwi. Nasz dziadek przywiózł trumny i pochowaliśmy ich pięknie, chociaż w nocy i bez księdza, ale w poświęconej ziemi i z biciem w dzwony.

Zamęczona dziewczyna nazywała się Anna Popielak. Była z Lutowisk. Miała 14 lat. Na jej grobie ludzie posadzili jabłonkę, żeby na znak czystości co roku na wiosnę obsypywała się białymi kwiatami.

1950 rok
Dzwony na dzwonnicy, ale milczą


To się nazywało "wymianą fragmentów państwowych terytoriów między ZSRR a Polską Republiką". Rosjanie potrzebowali węgla ze złóż, które w latach 40. Polacy odkryli na wschodniej Zamojszczyźnie, w okolicach miasteczka Sokal. Władze polskie wystąpiły więc z inicjatywą dyplomatyczną, żeby oddać te tereny ZSRR. Kraj Rad przyjął polską prośbę ze zrozumieniem i odstąpił nam w zamian kawałek Bieszczadów z Ustrzykami Dolnymi, Krościenkiem, Szewczenkowem. Ludność nie podlegała wymianie. Każdy zabierał swoich.

25 listopada 1950 roku. Raport z masowo-politycznej działalności grupy działaczy politycznych Centralnego Komitetu Komunistycznej Partii (bolszewików) Ukrainy wśród ludności dolnoustrzyckiego rejonu. We wsiach rejonu ogólne zebrania kołchoźników odbyły się na niskim ideowo-politycznym poziomie. Przyczyną tego był nieodpowiedzialny stosunek do powierzonych zadań poszczególnych pełnomocników obkomu partii. I tak we wsi Szewczenkowo [dawniej Lutowyszcze] przed kołchoźnikami wystąpił w nietrzeźwym stanie kierownik obwodowego wydziału zdrowia towarzysz Krugłow, który zamiast wyjaśnienia postanowienia rządu opowiedział fantastyczną historię swojego życia z dni Wielkiej Wojny Ojczyźnianej."Kiedy była wojna, mnie bezpłatnie wozili po miastach Związku Radzieckiego. Was także, przesiedleńcy, wozić będą bezpłatnie" - powiedział na koniec. Sekretarz Wydziału Propagandy i Agitacji rajkomu KP(b) Ukrainy towarzysz Taranowski w ciągu miesiąca tylko trzy dni spędził na wsi. Cały czas urządzał pijaństwa i w pijanym widzie obrażał kołchoźników. (...) We wsi Skorodne, kołchoz im. Bułganina, kołchoźnicy, usłyszawszy o przesiedleniu, na oczach prokuratora rejonowego towarzysza Babienko rozebrali po domach wszystkie 128 koni, wozy i cały inwentarz rolniczy. Towarzysz Babienko nic nie zrobił dla przywrócenia porządku w kołchozie. (...) Miały miejsce i inne akty niezadowolenia ze strony ostatków OUN--owskiego podziemia, kułaków i podkułaczników, którzy aktywizowali swoją szkodniczą działalność. Córka kułaka Krupycza ze wsi Szewczenkowo powiedziała: "We wschodnich obwodach ludzie puchną z głodu. Rżnijcie mnie, mordujcie, a tam nie pojadę. Lepiej zginąć tutaj". Kołchoźnik Kostiw Ilja Mychajłowycz powiedział: "Przy niemcach miałem konie, orałem i siałem. Władza radziecka wszystko mi zabrała i teraz chce zabrać moją chatę, krowę, a mnie z rodziną wysłać tam, gdzie mało ludzi, żebym na kogoś pracował. Nigdzie się nie wybieram, a jeśli weźmiecie mnie siłą, to weźmiecie tylko mojego trupa". Kołchoźnica Skorickaja Anna powiedziała: "Jestem polką i w Polsce mam rodzinę. Nigdzie nie pojadę, zostanę tutaj. Z polakami nie będzie mi się źle żyło". Kołchoźnik Chrustawka Michaił poinformował: "Kto pierwszy przyjdzie mnie przesiedlać, temu siekierą odrąbię głowę i sam się powieszę". Przesiedlona Maniw N., która wróciła z chersońskiego obwodu do Szewczenkowa, powiedziała: "Ja w chersońskim obwodzie byłam i wiem, jak tam ludzie żyją. Oszukujecie naród. Tam nie ma chat. Wszyscy żyją w ziemiankach. Nasze chaty sprzedajecie polakom, a my będziemy żyć pod gołym niebem". (...) Sekretarz Wydziału Propagandy i Agitacji CK KP(b)U Sobko

1951 rok Dzwony zdjęte, zakopane, pożegnane

Sierpień. Wojska Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego rozbijają działający na tym terenie oddział UPA pod dowództwem "Propawa".

Ostatniej nocy, z 3 na 4 sierpnia, sześciu kołchoźników z Szewczenkowa weszło na cerkiewną dzwonnicę i na sznurach spuściło dzwony na ziemię. Przenieśli je na drągach kilkanaście metrów w bok, zakopali i dobrze zapamiętali to miejsce. Część wyposażenia cerkwi: szaty, naczynia, ikony, chorągwie, księgi i wielkanocny grób Chrystusa, zanieśli do cerkwi w sąsiedniej Łopuszance, do której czasami chodzili, bo u nich od 1944 roku nie było duchownego. Łopuszanka zostawała w ZSRR. Był zakaz przywożenia do Kraju Rad przedmiotów "propagandy religijnej". Wszystko dali tylko na przechowanie. Byli pewni, że jeszcze wrócą do Lutowisk. Dzwony też nie raz były zdejmowane i zawsze wracały na miejsce.

Na jeden wagon przydzielano po dwie-trzy rodziny, więc każda mogła wziąć najwyżej jedną krowę. Pozostałe ludzie sprzedawali za bezcen, byle się tylko pozbyć. Rodzice pani Olgi sprzedali krowę w Ustrzykach i kupili córce długie buty na drogę.

Wyruszyli zaraz po żniwach. To była ostatnia deportacja w Sowieckim Sojuzie.

W górach się rodziłem,
W górach chciałem żyć,
Wymyślili Ruskie
Ludzi wywozić.
Porzucicie góry,
Łąki i doliny,
Bo my was zawieziem
Na wschód Ukrainy.
Na wschód Ukrainy,
Na chersońskie stepy,
A rodzinną ziemię
Wezmą se Polaki.
W niedzielę wieczorem
Słoneczko zachodzi,
Ukraiński naród
Do wagonów wchodzi.

Ta pieśń powstała w podróży. Ułożył ją Anton Czupil, jeden z przesiedleńców. Zanim dotarli na miejsce, śpiewali ją we wszystkich wagonach. To bardzo powolna, rzewna pieśń. Nie pasuje rytmem do stukotu kół pociągu. Trochę płacz, trochę skarga, zawodzenie, jak wszystkie bojkowskie pieśni.

Ściśle tajne. Notatka wydziału milicji drohobyckiego obwodu o sytuacji podczas wysiedlenia z terytorium przekazanego Republice Polskiej. 4 sierpnia we wsi Rabe dolnoustrzyckiego rejonu spłonął dom należący do Starjawskiego Iwana Hryhorowicza, urodzonego w 1882 roku, Ukraińca, obywatela ZSRR. Pożar wybuchł dwie godziny po wyjeździe Starawskiego z rodziną na stację załadunkową. W trakcie wyjaśniania przyczyny powstania pożaru stwierdzono, że Starawski na dzień przed wyjazdem kupił w sklepie świecę, co chciał ukryć podczas przesłuchania, co powoduje przypuszczenie, że dom podpalił osobiście Starawski. Materiały ze śledztwa przesłano do miejsca przesiedlenia Starawskiego w celu zdecydowania o odpowiedzialności karnej.

1951 rok
Dzwony daleko


Miejsce przesiedlenia 274 rodzin (1043 osób) z Szewczenkowa to wieś Dudczany w kołchozie Krasnoflotiec nad dolnym Dnieprem, prawie tysiąc kilometrów na południowy wschód od Bieszczad.

Ludzi przesiedlano całymi wsiami, więc jak dziewczyna z Lutowisk wyszła za mąż za chłopaka z sąsiedniego Skorodnego, to po deportacji znalazła się o pół tysiąca kilometrów od rodziców, bo Skorodne rzucili do Donbasu.

- Byliśmy przerażeni, kiedy nas tam przywieźli - wspomina Olga Petiach. - Straszna pustka. Spalony step. Nawet psów i kotów nie było, bo wszystkie zjedli w 1946 i 47 roku, w czasie wielkiego głodu. Na dwieście chat było tylko kilkanaście kóz. Mówiliśmy na nie stalinowskie krowy. Tu nawet ptaków nie było, tylko wróble i wrony. Dopiero jak nasadziliśmy drzew owocowych, to inne przywędrowały.

Na miejscu nie czekały na nich obiecane domy. Musieli zamieszkać w ziemiankach albo dopychano ich do maleńkich domków starych mieszkańców, więc natychmiast zaczęły się konflikty.

- Oni byli zupełnie inni - mówi pan Onufry. - My przyjechaliśmy w narodowych strojach, wyszywanych koszulach, serdakach, wstążkach, a u nich moda sowiecka, frontowa. Na co dzień chodzili w roboczych łachach, szyli sobie ubrania z worków. My do dzisiaj mówimy po bojkowsku, oni mieszanką ukraińsko-ruską, my na zabawach graliśmy na skrzypkach, oni na harmoszkach. Przez parę lat nie było tygodnia bez mordobicia. Bili się młodzi. Bandery z Moskalami. Do dzisiaj tak na siebie mówimy.

W ustach jednych i drugich są to obelgi.

Przesiedleńcom odebrano dowody osobiste, żeby nie mogli uciekać. Kiedy ktoś chciał pojechać do miasta, musiał wziąć przepustkę. Po kilku latach ktoś w Dudczanach znalazł w polu resztki spalonych dowodów osobistych dawnych mieszkańców Lutowisk. Przewodniczący wiejskiej rady, z rewolucyjnej czujności, chciał definitywnie rozwiać marzenia o powrocie. Nowe dowody dostali dopiero w latach 60.

Domy wcale nie były największym problemem. Te powolutku stawiali. Władza dała drewno na dachy (zresztą tuż przed wyjazdem w sposób rabunkowy wycięte w okolicach Lutowisk), ściany robili z gliny. Każda rodzina przywiozła z Lutowisk krowę, żeby mieć mleko dla dzieci, mieli więc we wsi prawie trzysta krów i ani jednego byka. W żadnym okolicznym kołchozie nie było bydła.

- Krowy traciły już mleko - relacjonuje pan Onufry - pora była na krycie, a tu najbliższy byk w sąsiednim obwodzie. Co robić? Uradziliśmy, że trzeba jechać, ale dla jednej krowy nie wynajmę całego wagonu towarowego. Poszedłem z chłopami na stację i wpakowałem moją Krasną do osobowego. Po dziewięciu miesiącach urodziła się następna krowa. Dopiero za czwartym razem trafił się byczek.

1968 rok
Dzwony zapomniane


- W latach 80. - wspomina Natalia, córka Olgi i Onufrego - kiedy byłam dziewczynką, myślałam, że banderowskie kury to jest taka rasa. Są karmazyny, zielononóżki, to i banderowskie mogą być. Kiedy sąsiadka przeganiała nasz drób ze swojego podwórka, zawsze się darła: "znowu mi tu łażą te banderowskie kury!".

Sąsiadka należy do miejscowej mniejszości. Była tu, kiedy przywieziono ludzi z Lutowisk. Kiedy sześć lat temu likwidowano kołchoz i dawano działki byłym i obecnym pracownikom, miejscowi postulowali, żeby banderowcom ziemi nie dawać.

Natalia miała 12-13 lat i nic nie wiedziała o banderowcach. To był zakazany temat. W Dudczanach nawet z własnymi dziećmi nie rozmawiało się o najnowszych dziejach.

Do końca życia nie zapomnę 81-letniej babci Marii. W czerwcu tego roku byłem w Dudczanach. Kiedy odwiedziłem ją i powiedziałem, że chcę porozmawiać o partyzantach z UPA, weszła pod łóżko.

Wiktor Iwanowycz Lytowczenko od 33 lat kieruje kołchozem Krasnoflotiec. Dzisiaj nazywa się to Towarzystwo Gwarantowanej Wypłacalności i faktycznie jest dobrowolnym kołchozem. Wcześniej Litowczenko przez kilka lat był tutaj sekretarzem Komunistycznej Partii Ukrainy. Jego rodzina pochodzi z Dudczan. Jest jednym z niewielu miejscowych, który ożenił się z dziewczyną z Lutowisk. Skarżę mu się, jak ciężko mi tutaj rozmawiać o dawnych czasach.

- Żył tu kiedyś z nami były nauczyciel matematyki z Lutowisk - opowiada przewodniczący kołchozu. - Siedział kilka lat w więzieniu, bo tuż przed deportacją podobno coś tam specjalnie podpalił. 20 lat był moim osobistym kierowcą, a na sto procent nie wiedziałem, za co go posadzili. Czasami widziałem przyjezdnych, jak chodzili pobici, pokrwawieni, ale w niczym nie mogłem się rozeznać, a to było, kurna go mać, moje zadanie jako sekretarza. Oni wszystko załatwiali między sobą. Nie potrzebowali naszej władzy. Patrz pan: moja żona! Też przede mną konspirowała.

W 1968 roku Lytowczenko miał zostać pierwszym sekretarzem rejonowego komitetu partii w Nowoworoncowce. Zaakceptował go obwodowy komitet partii w Chersonie, centralny komitet w Kijowie, był na bardzo miłym spotkaniu z pierwszym sekretarzem KPU Szczerbickim i na dwa dni przed nominacją wkroczyło KGB.

- Własna żona mi nie powiedziała, że ma ciotkę w Kanadzie! - wrzeszczy Wiktor Lytowczenko i robi się czerwony jak burak ćwikłowy. - Wszyscy ludzie z Lutowisk o tym wiedzieli, a ja nie wiedziałem! No i już czterdzieści pięć lat morduję się w tym cholernym kołchozie. Ciotka w Kanadzie była gorsza niż karabin maszynowy w tapczanie. W Kanadzie zebrała się prawie cała niepodległościowa emigracja ukraińska: ocalali z UPA, Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów, żołnierze dywizji SS Hałyczyna.

Eugeniusz Gruszkiewicz jest z ukraińsko-polskiej rodziny z Zamojszczyzny. W 1944 roku jako dziecko był przesiedlony z całą rodziną do Dudczan. Jest nauczycielem historii i komunistą. Dziesięć lat uczył Natalię Klasztorną jednego i drugiego. Kilka lat był nawet dyrektorem miejscowej szkoły.

- Pawlik! - pan Eugeniusz woła wnuka. - Jeśli hetman Mazepa przez 20 lat był z carami, był wiernym sojusznikiem Piotra I, a potem przeszedł na stronę Szwedów, to kto on? Bohater?
- Zdrajca! - krzyczy ośmioletni Pawlik.
- Tak jest! Tak napisaliśmy w referacie, który zadali wnukowi. I co dostał? Pałę! Bo w podręcznikach on bohater. Odszedłem w 1991 roku, po 36 latach pracy, po rozpadzie Związku Radzieckiego. Półtora roku mi zostało do emerytury, ale ja dzieci nie będę uczył takich rzeczy. Nigdy, przenigdy przez gardło mi nie przejdzie, że Petlura to bohater, że Bandery to bohatery. W podręcznikach historii więcej jest o UPA niż o Armii Czerwonej i Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej. Bandyci bohaterami!
- Jak pan mógł tyle lat pracować z ludźmi, których nazywaliście Banderami?
- Ci, co mieli krew na rękach, byli na Sołowkach albo na Kołymie. Tutaj byli 14-15-letni chłopcy, których dorośli omotali. Ja ich obserwowałem, bo byłem sekretarzem.
- Braliście ich do partii?
- Oni nie chcieli.

1999 rok
Dzwony przypomniane


W Dudczanach zatrzymałem się u Olgi i Onufrego Petiachów. Każdego wieczoru biesiadowaliśmy na podwórku pod włoskim orzechem. Piliśmy samogon, a pan Onufry snuł opowieści z najnowszych dziejów ZSRR, na przykład jak cztery lata stał w kolejce po nowe opony do swojego żiguli. Nie były nawet drogie, ale żeby dostać przydział, musiał jeszcze "zdać" krowę do punktu skupu. Na samochód dawali po dwie opony, na motocykl po jednej.

Poradzili sobie z bykami, domami, stalinowskimi kontyngentami, oponami do samochodów, podatkami od drzew owocowych, a z cerkwią w Dudczanach jakoś od dziesięciu lat nie mogą sobie poradzić.

Jeszcze w latach 40. był tutaj stary monastyr, ale został wysadzony po ostatniej wojnie, a w radzieckich czasach o budowie nowej świątyni nikt nie chciał słyszeć. Religijni Bojkowie przez 40 lat chodzili pieszo do oddalonej o 12 kilometrów Kaczkariwki. Zresztą nie wszyscy chodzili, bo to była cerkiew prawosławna, do tego moskiewskiego patriarchatu, a więc Moskale.

Kiedy Ukraina odzyskała wolność, przesiedleńcy z Lutowisk uczcili to budową cerkwi. Nie mieli jednak księdza. Greckokatolicka Cerkiew, wcielona na siłę do prawosławia przez Stalina w 1946 roku, dopiero zaczęła wychodzić z podziemia, nie miała duchownych, więc rada cerkiewnej gromady (rada parafialna) sprowadziła swiaszczennika prawosławnego, ale nie z moskiewskiego, tylko kijowskiego patriarchatu. Tak już zostało. Parafianie odzyskali też część wyposażenia, które 40 lat temu zostawili na przechowanie w Łopuszance w zachodniej Ukrainie, wybudowali dzwonnicę i wtedy przypomnieli sobie o dzwonach, które zakopali w przeddzień deportacji.

Z sześciu mężczyzn, którzy chowali dzwony, ostatni umarł Josyf Petiach. W 1996 roku, przed śmiercią, powiedział Fedirowi Hrycuniakowi, gdzie ich szukać. Pan Fedir jest kumem Onufrego Petiacha. Miał siedem lat, kiedy go wywozili z Lutowisk. Uciekł, ale go złapali pod Kijowem i znowu wsadzili do pociągu do Dudczan.

W 1999 roku rada cerkiewnej gromady w Dudczanach zebrała fundusze i z Anną Isajewą, starostą gromady, wyprawia go do Polski. Jechali po dzwony zakopane w Lutowiskach. Mieli pożółkły ze starości plan wyrysowany na kartce wyrwanej z zeszytu, który Iwan Pachołycz, inny z zakopujących mężczyzn, sporządził przed śmiercią. Gdy dotarli na miejsce, okazało się, że w Lutowiskach nie ma już greckokatolickiej cerkwi pod wezwaniem świętego Michała Archanioła, nie ma stojącej kiedyś obok niej dzwonnicy, w której na dole, pod dzwonami, mieściła się czytalnia (biblioteka parafialna). W kwietniu 1980 roku, za zgodą lokalnych władz i konserwatora zabytków, zostały rozebrane. Z uzyskanych materiałów proboszcz z Lutowisk zbudował w Dwerniku rzymskokatolicki kościół pod wezwaniem świętego Michała Archanioła.

1999 rok
Dzwony wykopane, zaaresztowane


Kiedy Fedir Hrycuniak przyjechał do Lutowisk, wójt Włodzimierz Podyma zorganizował prace interwencyjne dla bezrobotnych. 16 czerwca 1999 roku na wzgórzu, gdzie stała cerkiew, stawiło się sześciu mieszkańców Lutowisk ze szpadlami i żołnierze z 14. Brygady Pancernej Ziemi Przemyskiej z wykrywaczem metalu. Obok wójta stanął przedstawiciel Biura Pełnomocnika Rządu ds. Polskiego Dziedzictwa Kulturowego za Granicą. Przyszło kilku gapiów. Fedir Hrycuniak podniósł wysoko żelazny łom i uderzył, a spod ziemi wielkim głosem odezwały się dzwony. To ostatnia bojkowska legenda, którą opowiadają w Dudczanach.

- Bo naprawdę było inaczej - wspomina pan Fedir. - Pokazałem, gdzie kopać. Ludzie zrobili wielki dół i nic... Zdenerwowałem się, że ktoś wykradł nasze dzwony. Wskazuję inne miejsce, żołnierze sprawdzają wykrywaczem: jest! Kopiemy... To był szrapnel z czasów wojny. Za trzecim razem dopiero trafiliśmy.

Z ziemi wydobyto dwa znakomicie zachowane dzwony: wielkiego Iwana i mniejszego Mychajłę. Tylko żelazne serca i koromysła (urządzenia, na których kołyszą się dzwony, po polsku zwane wieszakami) rdza przeżarła.

Oba dzwony były bite w Odlewni Dzwonów Rodziny Felczyńskich w Kałuszu koło Stanisławowa (dzisiaj na Ukrainie). To słynny w Europie ludwisarski ród, który odlewa dzwony nieprzerwanie od 197 lat. Dzisiaj mają pracownie w Przemyślu i na Śląsku. Mychajło powstał w 1898 roku, wtedy, kiedy zbudowano cerkiew w Lutowiskach. Prawdopodobnie został ufundowany ze składek parafian. Większy dzwon jest młodszy o około 30 lat. Na bokach kielicha ma napis w języku starocerkiewnym: "Iwan ofiarowany za odpuszczenie grzechów swoich zmarłego Iwana Laszczyńskiego za staraniem Daniła Laszczyńskiego i jego zięcia Mychajły Iwaniwa". Dzwony wykopane 16 czerwca nie trafiły jednak na pustą dzwonnicę w Dudczanach na Ukrainie, ale do policyjnego garażu w Lutowiskach w Polsce.

Przed wykopaniem dzwonów minister Stanisław Żurowski, pełnomocnik rządu ds. polskiego dziedzictwa kulturalnego za granicą, ustnie ustalił z ministrem Aleksandrem Fedorukiem, swoim odpowiednikiem w rządzie Ukrainy, że zorganizujemy poszukiwania dzwonów i wyrazimy zgodę na ich wywiezienie, ale tylko na zasadzie wzajemności.

Po odszukaniu dzwonów biuro pełnomocnika zażądało od Ukraińców zwrotu obrazu Jacka Malczewskiego "Jezus Chrystus przed obliczem Piłata", a gdy na to nie przystali, rzeźby Cypriana Godebskiego z 1875 roku "Madonna z niemowlęciem", która stoi przy kaloryferze w magazynach muzealnych Lwowa i nigdy nie była eksponowana. Nasze wymagania są coraz mniejsze. Ostatnio chcieliśmy odzyskać mały zbiór broszur, ale i na to Ukraińcy nie przystali i ciągle nie wychodzą ze swoją propozycją. Sprawa dzwonów z Lutowisk stawała nawet dwa razy na posiedzeniach komitetu konsultacyjnego prezydentów Polski i Ukrainy. Ostatnią ostrą notę ukraiński minister przysłał w kwietniu tego roku, ale także nie była poparta propozycją wymiany.

Mieszkańcy Dudczan zupełnie nie rozumieją takiego "barteru". W liście do Jerzego Bahra, ambasadora Polski na Ukrainie, pytają, dlaczego nie chcemy zwrócić im symboli kultury duchowej i materialnej ich przodków, dlaczego tak bardzo nam na nich zależy, skoro przez tyle lat, aż do ostatnich czasów, cerkiew, którą nam zostawili, była dewastowana, rozkradana, a wreszcie rozebrana.

Anna Zinziuk, której ojcu w czasie pierwszej wojny przyśniła się głowa dziada, mówi, że więcej niż połowa ludzi w Dudczanach nie chodzi do cerkwi, bo to prawosławna świątynia.

- Ja przyszła do cerkwi tamtoi nedili, klakała, a meni każut' diwczata: "Wstawajte, bo ne wilno klakaty". A ja jej każu: "Czoho ja budu stojaty i se mołyty jak Żyd...".
- A na dzwony to my składowali - dodaje. - To oddajte pany Poliaky. One nasze, ludzke.

2001 rok
Dzwony z Dydiowej też śpią


- Ja tam nie byłem na tych wykopkach - mówi Antoni Brukała, który dzisiaj mieszka w Lutowiskach. - Jest się na co gapić, jak w ziemi grzebią. A potem chodzili tu jacyś Ukraińcy i nam w obejścia zaglądali.

Pan Antoni dąsa się jak mały chłopiec, któremu chcą zabrać loda. Przyjechał do Lutowisk w listopadzie 1951 roku. Miał 22 lata. Został przesiedlony z Krystynopola koło Sokala, za które Związek Radziecki dał nam część Bieszczad. Jego rodzina zajęła dom koło cerkwi. To była chata Antona Czupila, tego, który w pociągu do Dudczan ułożył pieśń o przesiedleniu lutowickich ludzi. To jedna z niewielu starych chat, która stoi do dzisiaj. Pan Antoni wprawdzie postawił z dziećmi nowy, wspaniały dom z suporeksu, ale starego nie rozebrał, bo ciągle ma tam swój warsztacik stolarski. Antoni Brukała pracował z końmi na wyrębie, z zamiłowania zajmował się stolarką, a w niedzielę był kościelnym i służył do mszy świętej jako ministrant. Aż do 1963 roku Polacy w Lutowiskach korzystali z cerkwi, bo kościół został w czasach radzieckich kompletnie zdewastowany.

- Niewiele w tej cerkwi było - opowiada pan Antoni - więc pojechaliśmy do Krywki i z tamtejszej cerkwi wzięliśmy wszystko, co potrzeba. Tam do dziś nikt nie zamieszkał. Wzieliśmy szaty, chorągwie, naczynia, księgi, kilka ikon, a nawet trzy dzwony, które zawiesiliśmy w Lutowiskach na naszej dzwonnicy. Gdy rok później poszedłem do wojska, ktoś w nocy podjechał samochodem, spuścił je na dół i gdzieś wywiózł. To były czasy, kiedy w nocy nie wychodziło się po próżnicy z chałupy. Ludzie gadali, że UB zabrało dzwony na pomnik Świerczewskiego w Przemyślu. Mówi się, że dzwony to są prawosławne organy (prawosławni i unici nie używają w liturgii instrumentów), że to jedyna muzyka biednego człowieka. Nikt nie wie, co się stało z 400 dzwonami z polskiej części Bieszczad, które przed wojną zwoływały mieszkańców na modlitwę. Zaczęły znikać w czasie akcji "Wisła". Prawdopodobnie były zakopywane przez wysiedlanych ludzi. Te, które zostawały na dzwonnicach, konfiskował Urząd Bezpieczeństwa. Tak było w Rabem. Dzwony z cerkwi w Ustrzykach Dolnych zostały przewiezione do Strwiążku, bo tamtejsza cerkiew była czynna, a w Ustrzykach był magazyn. Co się stało z dzwonami ze Strwiążku - nikt nie wie. Cerkiew w Ustrzykach jest już czynna. Mają dzwony wykopane w Rymanowej Woli.

Zdarza się, że do Polski przyjeżdżają ludzie z Ukrainy i cichaczem wykopują dzwony, a potem wywożą je do siebie schowane w transporcie ziemniaków. Dawni mieszkańcy Żurawina, korzystając z panującego w Polsce zamieszania (był 1989 rok), wywieźli swój dzwon oficjalnie. W 1997 roku w Michniowcu zniknęły dzwony z dzwonnicy. Policjanci z Lutowisk przypuszczają, że kradzieży dokonali Ukraińcy.

Wiele prób poszukiwania dzwonów przez dawnych mieszkańców tych ziem kończy się niepowodzeniem. Tak było w Dydiowej, w Łokciu, w Trzciańcu. Niewykluczone, że śpią w ziemi do dzisiaj.

Kilka lat temu do Bystrego koło Czarnej przyjechali dawni mieszkańcy tej wioski. W czasie rozmowy z miejscowymi menelami ktoś z przyjezdnych wygadał się, że pod ołtarzem zakopany jest dzwon. Cerkiew jest w ustawicznym remoncie, więc menele w nocy wykopali dzwon i próbowali sprzedać go na złom. Wpadli przy sprzedaży. W Krywem menele także wykopali dzwon, ale kupił go jakiś ksiądz. Policjanci nie wiedzą który.

Dzwony z Lutowisk chciał przejąć arcybiskup Jan Martyniak, metropolita przemysko-warszawski obrządku greckokatolickiego, a także parafianie z Dwernika, którzy mają kościół zbudowany z materiałów po cerkwi w Lutowiskach. Proponowali, że w zamian ufundują nowe dzwony dla cerkwi w Dudczanach.

Z 26 bojkowskich cerkwi jeszcze w czasie wojny działających w gminie Lutowiska przetrwały tylko trzy. Żadna nie jest czynna. Chorągwie i ikony z cerkwi z Lutowisk przed rozbiórką świątyni zostały rozkradzione, ławki trafiły do miejscowego kościoła łacińskiego, a dębowy ołtarz do cerkwi w Żłobku.

- Krzyż do noszenia w procesjach sam naprawiłem - mówi Antoni Brukała. - Ramiona Chrystusowi odpadały, to poszyftowałem i był jak nowy. Do dzisiaj nam służy. Do rozbiórki też się włączyłem, nawet dałem dziesięć ołówków stolarskich, bo wtedy niczego nie było, a moja żona w sklepie pracowała, to mi kiedyś całą paczkę, sto sztuk, kupiła na zapas.

2001 rok
Dzwon Mychajło prosi o odpuszczenie


Brat pana Onufrego, Wasyl, ten, który walczył w UPA odnalazł się w końcu lat 60. Odezwał się z Anglii. Od ucieczki z Ukrainy w końcu lat 40. nie odwiedził ojczystych stron.

Janusz Ziółkowski, wuj Jadwigi Sklepkiewicz, po wojnie wrócił do Polski. Do końca życia mieszkał w Sanoku, możliwie najbliżej Lutowisk, które były wtedy w ZSRR.

Pani Jadwiga po wojnie zamieszkała w Legnicy. Była nauczycielką w szkole dla niemieckich dzieci, potem dyrektorką w żydowskiej szkole, ale jedni i drudzy wyjechali. Proponowali jej pracę w ukraińskiej szkole, ale nie mogła się przełamać. Czasami odwiedza Lutowiska.

Johann Backer po wojnie mieszkał w Bonn. Został aresztowany w roku 1971. Dwa lata później w Berlinie Zachodnim odbył się jego proces. Został skazany na dożywocie.

Po wojnie Lejba Rand napisał list do rodziny Marii Srogiej, ale nie znał adresu, więc wysłał go na wiejską radę. Nie oddali im listu. Pani Maria wie, że przyszedł z Izraela. Szukałem przez Internet w różnych organizacjach żydowskich zajmujących się odnajdywaniem zagubionych rodzin ludzi pochodzących z Lutowisk. Odezwało się zaledwie kilka osób, ale to byli Żydzi z drugiego albo trzeciego pokolenia tych, którzy przed II wojną światową wyjechali z rodzinnego miasteczka do Ameryki albo Izraela.

Kiedy ludzie z Dudczan jadą na zachód kraju, do Galicji, miejscowi nazywają ich Moskalami, jak wszystkich Ukraińców ze Wschodu.

W czerwcu tego roku byłem z Natalią Klasztorną w Lutowiskach. Poszliśmy na policję. Komendant posterunku otworzył garaż, gdzie stoją dzwony. Wynosimy mniejszego Mychajłę na podwórko, chwytamy we dwóch za koromysło i z największym trudem unosimy do góry.
- Uderz, Natalia. Zobaczymy, jak śpiewa.
Dziewczyna bierze w ręce przerdzewiałe serce (na Ukrainie nazywają je duszą) i muska dzwon jak piórkiem.
- Walnij dziewczyno porządnie, bo dłużej nie utrzymamy!
- Kiedy nie mam śmiałości - szepcze zapłakana Natalia i uderza z całych sił.
Ludzie wierzą, że dzwon modli się słowami wyrytymi na jego bokach.

Po 50 latach milczenia Mychajło zaśpiewał: "Odpuść, Panie, grzechy naszych zmarłych. Prosty Hospody hrichy naszych pomerszich".

Jacek Hugo-Bader

Gazeta Wyborcza, 29-08-2001
WERSJA W J.UKRAIŃSKIM
do góry ↑
WERSJA W J.ANGIELSKIM
do góry ↑

 
do góry ↑
VIDEO


Na tę chwilę brak jest w bazie video do danego artykułu.

 
do góry ↑
Fotografie
„Kliknij” na miniaturke by zobaczyc zdjęcia w galerii.


Na tę chwilę brak jest w bazie zdjęć
powiązanych z niniejszym artykułem.

 
do góry ↑
Pliki


Na tę chwilę brak jest w bazie plików powiązanych z niniejszym artykułem.





















„Człowiek pozbawiony korzeni, staje się tułaczem...”
„Людина, яку позбавили коренів стає світовим вигнанцем...”
„A person, who has had their roots taken away, becomes a banished exile...”

Home   |   FUNDACJIA   |   PROJEKTY   |   Z ŻYCIA FUNDACJI   |   PUBLICYSTYKA   |   NOWOŚCI   |   WSPARCIE   |   KONTAKT
Fundacja Losy Niezapomniane. Wszystkie prawa zastrzeżone. Copyright © 2009 - 2024

stat4u

Liczba odwiedzin:
Число заходжень:
1 784 365
Dziś:
Днесь:
433